Polacy na San Domingo 1802–1803.
Żołnierska przygoda, ludzka tragedia i polityczna przestroga


Pierwsi Polacy pojawili się na San Domingo 2 września 1802 roku; po ok. sześciu tygodniach podróży do portu Cap Français zawinęła płynąca z Kadyksu flotylla kilkunastu statków. Na ich pokładach znajdowało się ok. 2,5 tys. polskich żołnierzy tworzących 113. półbrygadę armii francuskiej. Pół roku później na wyspę dotarło kolejne 2,5 tys. Polaków ze 114. półbrygady. Ich liczbę z biegiem czasu powiększyli rekonwalescenci z wojskowych szpitali we Włoszech, którzy w miarę odzyskiwania zdrowia dołączali do swych kolegów na wyspie. Szacuje się, że polski kontyngent na San Domingo liczył ok. 5300 oficerów i żołnierzy.

 

Skąd się wzięli polscy żołnierze we Włoszech i we Francji? By to wyjaśnić, należy się odwołać do wydarzeń, które miały miejsce kilka lat przed przybyciem Polaków na wyspę. Dwa lata po trzecim rozbiorze Polski, w styczniu 1797 roku, dzięki staraniom polskich emigrantów politycznych we Francji władze republiki wyraziły zgodę na utworzenie polskich oddziałów wspomagających Francuzów w wojnie z Austrią – jednym z trzech państw, które podzieliły między siebie terytorium Rzeczypospolitej. Francuska konstytucja zabraniała tworzenia oddziałów cudzoziemskich – zakaz ów sformułowano pod wpływem doświadczeń z oddziałami gwardii szwajcarskiej z czasów rewolucji wiernymi królowi, nie narodowi.

Główny inicjator utworzenia oddziałów polskich na obczyźnie gen. Jan Henryk Dąbrowski otrzymał zatem zgodę na formowanie ich jako oddziałów sojuszniczych wspomagających Republikę Lombardzką, utworzoną przez Napoleona Bonapartego we Włoszech. Ich kadrę oficerską stanowili ochotnicy, którzy na wezwanie Dąbrowskiego przedarli się przez rosyjskie, pruskie i austriackie granice i przybyli z kraju do Włoch. Żołnierzy rekrutowano wśród Polaków – jeńców wojennych z armii austriackiej, którzy trafili do niewoli francuskiej podczas działań wojennych toczących się na Półwyspie Apenińskim. W wyniku przymusowego poboru prowadzonego przez Austriaków na zagarniętych terenach Polski w szeregach armii cesarskiej służyły wówczas tysiące polskich chłopów. Jeńcom o bardziej rozwiniętej świadomości narodowej wstąpienie do formujących się polskich oddziałów dawało możliwość włączenia się do walki z jednym z zaborców Polski. Pozostali mieli dzięki temu szansę wyrwania się z marnej wegetacji w obozach jenieckich i służby w polskim mundurze pod rozkazami polskich oficerów.

Legiony Polskie pod względem operacyjnym miały podlegać Bonapartemu. Z rządem lombardzkim łączyła je umowa, na której mocy władze włoskie traktowały je nie jako cudzoziemskie oddziały najemne, lecz sprzymierzonych z Włochami patriotów walczących o wolność swego kraju. Wyraźny wpływ na organizację służby w Legionach i panującą w nich ideologię miały zasady i hasła rewolucji francuskiej – zgodnie z ideą równości kryteria oficerskiego awansu ograniczały się do zasług oraz umiejętność czytania i pisania. Zakazano stosowania kar fizycznych wobec żołnierzy, a oficerowie byli zobowiązani zwracać się do nich per „obywatelu”. Najbardziej czytelnym odniesieniem do rewolucji francuskiej była zdobiąca polski mundur trójkolorowa kokarda oraz napis na naramiennikach w języku włoskim: „Ludzie wolni są braćmi”. W kontekście dalszych losów legionistów hasło to brzmi jak gorzka ironia.

Inicjatywa gen. Dąbrowskiego okazała się organizacyjnym i militarnym sukcesem. W szeregach dwóch legii polskich we Włoszech wkrótce znalazło się kilka tysięcy żołnierzy walczących u boku Francuzów w kampaniach 1797–1800. Największą liczebność, ok. 15 tys. żołnierzy, Legiony osiągnęły w 1801 roku po utworzeniu tzw. Legii Naddunajskiej. Historycy szacują, że w latach 1797–1801 przez szeregi trzech polskich formacji przewinęło się łącznie ok. 25 tys. żołnierzy. Udział Polaków w zwycięskiej dla Francji wojnie z Austrią wywoływał w kraju żywe emocje, czego dowodem popularność, jaką zyskał Mazurek Dąbrowskiego – pieśń Legionów, która po latach stała się polskim hymnem narodowym.

 

Francuzi, Hiszpanie i Haitańczycy

Na dalszy los legionistów pośrednio wpłynęły wydarzenia na wyspie Haiti w archipelagu Antyli, zwanej też San Domingo. Od schyłku XVII wieku jedna jej część należała do Hiszpanii, druga była kolonią francuską przynoszącą znaczne dochody z plantacji bawełny, trzciny cukrowej i kawy. Pod wpływem wieści o wydarzeniach rewolucji francuskiej wolni Mulaci zamieszkujący wyspę wyciągnęli logiczne wnioski z głoszonych we Francji haseł wolności i równości, występując z żądaniem przyznania im pełnych praw obywatelskich. Przekonali się wkrótce, że wzniosłe hasła są inaczej rozumiane w metropolii, inaczej zaś w jej koloniach. Odmowa spełnienia ich żądań wywołała wybuch powstania Mulatów i czarnych niewolników w 1791 roku. Praw obywatelskich dla Mulatów, przyznanych im wkrótce po tym przez parlament w Paryżu, nie uznało Zgromadzenie Kolonialne białych na San Domingo. Powstanie trwało.

W 1792 roku Mulatom na wyspie przyznano prawa obywatelskie, co doprowadziło do chwilowego tylko uspokojenia sytuacji. Nie zaspokoiło jednak aspiracji czarnych niewolników. W następnych miesiącach sytuację skomplikował wybuch wojny francusko-hiszpańskiej. W działaniach wojennych toczących się na terytorium San Domingo oddziały złożone z czarnych ochotników początkowo wystąpiły po stronie hiszpańskiej. Gdy w 1793 roku władze francuskie na wyspie ogłosiły zniesienie niewolnictwa (potwierdzono to w Paryżu w lutym 1794 roku), większość z nich przeszła na stronę francuską. Wsparcie lojalnych wobec republiki oddziałów tubylców pozwoliło na wyparcie Hiszpanów z wyspy.

W kolejnych latach miały miejsce walki między przywódcami Mulatów i czarnych, formalnie deklarujących lojalność wobec republiki francuskiej. Dopiero w 1801 roku przywódca powstańców François Touissaint-Louverture proklamował niepodległość Haiti, ogłaszając się prezydentem wyspy. Pokój w Amiens, który po latach wojen udało się zawrzeć Bonapartemu, stwarzał jednak dogodne warunki do próby odbudowy zamorskiego imperium Francji. W Paryżu zapadła decyzja o zbrojnej interwencji na San Domingo.

Pieśń Legionów, reprodukcja obrazu Juliusza Kossaka. Fot. Cyfrowe MNW Pieśń Legionów, reprodukcja obrazu Juliusza Kossaka.
Fot. Cyfrowe MNW

 

 

Niewygodni Polacy

W styczniu 1802 roku na Haiti wylądował kilkunastotysięczny francuski korpus ekspedycyjny. Jego działania nie przyniosły oczekiwanych rezultatów nie tylko dlatego, że oddziały czarnych i Mulatów stawiały zacięty opór, ale również z powodu chorób trapiących europejskich żołnierzy. Przedłużająca się wojna skłoniła Bonapartego do zaangażowania w nią większych sił, co było to możliwe dzięki zakończeniu wojny z Austrią, Rosją i Anglią. Decyzja o wysłaniu na Haiti polskiego kontyngentu wynikała z rachub czysto wojskowych, ale także politycznych. Francuskie siły na San Domingo należało wzmocnić doświadczonymi żołnierzami, a takich właśnie można było znaleźć w polskich Legionach. Jednocześnie w traktacie pokojowym zawartym w 1801 roku Francja i Austria zobowiązywały się nie wspierać swoich „wrogów wewnętrznych” – dla Francji byli nimi zwalczający republikę francuscy emigranci popierani przez Wiedeń, dla Austrii domagający się niepodległego państwa Polacy walczący u boku Napoleona. W tych warunkach dalsze istnienie Legionów, podkreślających swój narodowy charakter i uważanych w Polsce za wojsko narodowe na obczyźnie, stało się dla pierwszego konsula kłopotliwe. Polaków należało dyskretnie usunąć ze sceny politycznej lub zminimalizować wrażenie, jakie wywierała ich obecność. Legiony zatem zreorganizowano, tworząc trzy wzorowane na armii francuskiej półbrygady. Jedną z nich skierowano na służbę włoską, dwie przejęto na żołd francuski i włączono w skład kierującej się na San Domingo ekspedycji.

Z powodu tej decyzji przez dziesięciolecia w polskiej historiografii powtarzano następujący zarzut wobec Bonapartego: oto pierwszy konsul, cyniczny i pragmatyczny polityk, celowo wysłał polskich żołnierzy na straceńczą z założenia misję. W istocie jednak Napoleon nie wysyłał Polaków na pewną śmierć. Ekspedycja nie miała na celu tak drastycznego rozwiązania problemu polskich ochotników, lecz przywrócenie francuskiej władzy nad wyspą. Na wyprawę z góry skazaną na zgubę pierwszy konsul z pewnością nie wysłałby ukochanej siostry Pauliny, której męża wyznaczył na dowódcę sił francuskich na San Domingo. Nic zresztą nie zapowiadało klęski doświadczonych, dobrze uzbrojonych żołnierzy europejskich w starciu z odważnymi, ale niezdyscyplinowanymi, jak sądzono, powstańcami.

 

Potyczka, mal. Juliusz Kossak. Fot. Wikimedia Commons Potyczka, mal. Juliusz Kossak.
Fot. Wikimedia Commons

 

Raj...

Co ciekawe, decyzja o odkomenderowaniu w odległe rejony świata nie wywołała stanowczego oporu polskich legionistów. Przed rozpoczęciem wyprawy wielu oficerów złożyło wprawdzie podania o dymisję, ale najczęściej był to protest wobec pominięcia przez Francję w traktatach pokojowych kwestii odbudowy niepodległej Polski. Niektórzy z nich deklarowali jednak niechęć do politycznych celów wyprawy: Niewolnicy przymusu potrzeby [czyli legioniści] idą strzec więzień, w których wyrodna chciwość Europejczyków dręczy nieszczęśliwych Murzynów! – informował płk Amilkar Kosiński swego przyjaciela kpt. Cypriana Godebskiego. Obaj należeli jednak do grona oficerów, którzy po podpisaniu pokoju w Luneville odmówili dalszej służby pod rozkazami Francuzów. Większość z tych, którzy zdecydowali się pozostać w szeregach, zapewne ujmowała swe odczucia mniej wzniośle, jak to uczynił pewien oficer, pisząc, że przykro będzie udać się w dalekie kraje i bić się z Murzynami o ich własny cukier.

Wieść o udziale w wyprawie nie wywołała też fali dezercji wśród szeregowych żołnierzy. Wprawdzie kronikarze wyprawy Kazimierz Lux i Piotr Wierzbicki, opisując nastrój żołnierzy ze 133. półbrygady, stwierdzali, że wsiadali oni na okręty z rozpaczą w sercu, dodawali jednak, że ani wcześniej, ani później nie doszło do żadnych aktów niesubordynacji z ich strony. Zarówno prości szeregowcy, jak i znaczna część wywodzących się z ubogiej szlachty i mieszczaństwa oficerów po prostu nie mieli środków utrzymania po opuszczeniu armii. Służba wojskowa zapewniała im żołd, opiekę, poczucie bezpieczeństwa, substytut rodziny. Za charakterystyczny w tej sprawie można uznać przypadek 72-letniego szefa brygady Jerzego Darewskiego, który, zwolniony ze służby ze względu na podeszły wiek, klepał biedę i usilnie zabiegał o udział w wyprawie.

Wielu oficerów decydowało się na wyjazd, licząc, że przetrwają wojenne trudy i uda im się wzbogacić. Jak pisał w liście do rodziny pewien porucznik: Bardzo nam smutno pożegnać Włochy i Włoszki [...] i puszczać się w obce kraje Dodawał jednak, że po powrocie spodziewamy się być bogatszymi, bo gdyby nie to, żeśmy goli, to w tę podróż nie puszczalibyśmy się. Zapewne dlatego zdarzali się też oficerowie, którzy sami prosili o włączenie w skład wyprawy. Był jeszcze jeden powód: wielu legionistom, weteranom krwawych walk z Rosjanami i Austriakami, powstańcy na San Domingo mogli się wydawać znacznie mniej groźnym przeciwnikiem. Z tej perspektywy wyprawa zapowiadała się na małą zwycięską wojenkę w przyjemnym klimacie połączoną ze zwiedzaniem dalekiego świata.

Wizja wyprawy jako przygody w egzotycznym sztafażu często pojawiała się w korespondencji i pamiętnikach. Wrażenie wywołane widokiem bujnej egzotycznej roślinności czy malowniczymi krajobrazami wyspy musiało być oszałamiające. Jak w raju – zachwycił się jeden z oficerów. Inny zwierzał się w liście do przyjaciela, że gdyby ten kraj był spokojny, przeszedłby prawie wszystkie europejskie w piękności kobiet, urodzajach i lasach. Uwagę polskich żołnierzy zwracały odmienne niż w Europie przyroda, klimat, wygląd mieszkańców i ich obyczaje. To interesujący aspekt polskiej obecności na San Domingo – było to pierwsze na taką skalę spotkanie Polaków z egzotyką i odmiennością kulturową. Dla większości z nich jeszcze kilka lat wcześniej daleki świat zaczynał się kilkanaście kilometrów za opłotkami rodzinnej wsi. Początkowo dobre nastroje były spowodowane także tym, że legionistom wypłacano o połowę wyższy żołd dzięki dodatkowi za służbę w koloniach, a ceny jadła i napitku były niskie.

 

...który stał się piekłem

Wkrótce raj okazał się piekłem: upały, znaczne różnice temperatury w dzień i w nocy, jadowite gady i insekty roznoszące nieznane choroby mocno dawały się we znaki żołnierzom. Najgorsze nadeszło później – epidemia żółtej febry, na którą francuska wojskowa służba zdrowia była zupełnie nieprzygotowana. Choroba dziesiątkowała żołnierzy, osłabionych i niedożywionych po wielotygodniowej żegludze. Jak podają kronikarze wyprawy, z tego powodu liczebność jednego z batalionów w ciągu miesiąca spadła z niemal 1 tys. do niecałych 100 ludzi.

Im gorsze były warunki służby, tym większa niechęć wobec francuskiego dowództwa oskarżanego przez legionistów o złe przygotowanie szpitali, nadużycia finansowe i wykorzystywanie polskich żołnierzy do służby na najbardziej niebezpiecznych placówkach. Stosunek Polaków do przeciwników trudno jednoznacznie ocenić. Niektórzy byli wyraźnie zażenowani tym, że biorą udział w walce, której trudno nadać jakikolwiek sens moralny. Wyczytać to można w pożegnalnym liście, który napisał do francuskiego generała szef II batalionu 114. półbrygady Ignacy Jasiński, zanim, otoczony na swej placówce przez przeważającą liczbę przeciwników, odebrał sobie życie strzałem z pistoletu. Oskarżał w nim Francję o niewdzięczność wobec polskich legionistów, których „w nagrodę” za wierną służbę we Włoszech i nad Dunajem wysłano na San Domingo. Powstańcy, określani w liście jako naród dziki i barbarzyński, nie budzili szczególnej sympatii oficera, ich walkę uznawał jednak za słuszną. Widząc się otoczonym przez przeszło 3000 Murzynów – pisał Jasiński – nie jestem w stanie obronienia się z tak małym oddziałem, a nie chcąc wpaść w ręce zdziczałego ludu walczącego za wolność swoją, życie sobie odbieram.

Ślady sympatii wobec powstańców i współczucia z powodu francuskich represji nie zawsze wytrzymywały jednak zetknięcie z realiami wojny. Brutalność prowadzonych działań trudno było porównać z doświadczeniami legionistów z krwawych, zaciętych walk przeciw Rosjanom i Austriakom we Włoszech. Obie walczące strony działały jednak wtedy zgodnie z pewnym kanonem zachowań obowiązujących na polu bitwy oraz po jej zakończeniu. Na San Domingo natomiast Francuzi stosowali masowe represje wobec podejrzanych o sprzyjanie powstańcom, zaś do walki z nimi i pokazowych egzekucji używali psów specjalnie szkolonych do rozszarpywania ludzi. Przeciwnicy rewanżowali się, mordując jeńców na okrutne sposoby, wśród których przerzynanie ofiary dwoma deskami należało do mniej wyszukanych.

 

Wojna na końcu świata

W tych warunkach nie było miejsca nie tylko na kurtuazję wobec wroga, ale często nawet na ludzkie uczucia. Kombatanci, którym udało się powrócić do kraju, pozostawili potomnym chłodny, ale wstrząsający (i rzadki w pamiętnikarstwie wojennym) opis zarządzonej przez francuskiego dowódcę likwidacji murzyńskiego oddziału pomocniczego, lojalnego wobec Francuzów, ale podejrzewanego – może nie bez powodu – o chęć przejścia na stronę wroga. Niepodobna było jednemu batalionowi naszemu utrzymać w karności kilkuset Murzynów – czytamy w relacji. – [...] Generał Fressinet [...] rozkazał wystąpić Murzynom do apelu, jak zwykle bez broni. Gdy na placu stanęli, batalion nasz z bronią w ręku otoczył ich niespodzianie i co do jednego bagnetami wykłuł.

„W tymże samym czasie okropna i zjadliwa choroba grasować zaczęła na wyspie. […] Choroba ta bez najmniejszych poprzedzających oznak, częstokroć jak piorun zabijała na miejscu, czasami zaś wolnym postępem i długiem konaniem pastwiła się nad ofiarą. Zaczynała się zazwyczaj od zapalenia mózgu, przy najsilniejszej gorączce, największem pragnieniu, darciach w żołądku i ciągłem zbieraniu się na wymioty. Ogień zdawał się płynąc w żyłach, a lica ciemną, purpurową przybierały barwę. Bywały przykłady, iż chory zachowywał cała przytomność umysłu i mowę do ostatniej chwili, najczęściej jednak zostawał w ciągłym prawie i niespokojnym śnie, przerywanym konwulsjami. Przy postępie choroby czerwoność twarzy zmieniała się w brunatno-żółty kolor i gdy wtedy zbawienny nie nastąpił kryzys, w oddechu czuć się dawała korupcya, usta lodowaciały, twarz nabrzmiewała, niebieskie plamy okrywały ciało oko gasło, a z ust płynęła piana, spiekłą krwią, czarną zafarbowana; wtedy toczyła się ostatnia walka śmierci z życiem, a skonanie następowało zwykle dnia trzeciego, czasem jednak do siódmego i jedenastego nawet dnia przedłużone. […] Napróżno wyczerpano wszystkie sposoby lekarskie; co jednym pomagało, szkodziło drugim, a sztuka ustąpić musiała tej pladze, którą Bóg zesłał jako przestrogę lub karę. Demoralizacya największa opanowała wojsko; opuszczony w ubiorze, smutny i zniechęcony żołnierz, choć jeszcze niedotknięty chorobą, przeczuwał, że go nie minie, że daleko od rodzinnej ziemi przyjdzie mu kości położyć […]. Jedni oddawali się wyuzdanej swawoli i bezprawiom, drudzy gotowali się na śmierć. Szpitale napełnione były chorymi, którzy, często leżąc na ziemi. Bez najmniejszego zostawali opatrzenia. Subrdynacya wszelka ustała; żołnierz był równym generałowi, nikt już nie marzył o sławie i wygranych bitwach. Przyjaźń zamilkła, zlodowaciało serce, nie słyszano więcej ani wojennej piosnki, ani szczęku oręża. Odgłos nawet dzwonu już nie zwoływał wiernych na modlitwę, ani godzinę śmierci zwiastował; każdy się podle lękał, nikt nie śmiał westchnąć do Boga”.
Fragment wspomnień płk. Piotra Bazylego Wierzbickiego

Co ciekawe, wieści o narastającej między Polakami i Francuzami niechęci musiały dotrzeć w końcu do dowództwa powstańczych oddziałów. Od pewnego momentu bowiem zaczęły one traktować polskich jeńców lepiej niż francuskich. Czasem, jak twierdził jeden z weteranów, chodziło tylko o mniej barbarzyńską formę egzekucji: Po prostu ich wieszano – miał po latach powiedzieć jeden z legionistów Ignacy Blumer. Niektórym z nich jednak Toussaint-Louverture zaproponował nawet wspólną walkę z przeciw Francuzom. Co prawda polscy kronikarze wyprawy twierdzili, że żaden Polak nie opuścił sztandarów narodu, pod którymi walczył, historycy doliczyli się jednak około setki legionistów, którzy wstąpili w szeregi powstańczych oddziałów. Trudna do uchwycenia w źródłach różnica w stosunku francuskich i polskich żołnierzy do powstańców musiała być jednak wyraźna dla tubylców, skoro konstytucja nadana po ostatecznym oswobodzeniu wyspy dawała pozostałym na niej ok. 400 polskim jeńcom prawo ubiegania się o haitańskie obywatelstwo. Ten wyróżniający Polaków zapis przetrwał podobno do 1974 roku. Jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku wśród haitańskiej elity utrzymywały się sympatie do Polski wynikające z nieco przesadzonej tradycji wspólnej walki z Francuzami. Do dziś część mieszkańców górskich rejonów Haiti używa zniekształconych polskich nazwisk i odwołuje się w swej tradycji rodzinnej do polskich przodków.

 

Narodowa rana

Bilans wyprawy okazał się tragiczny – do listopada 1803 roku Francuzi stracili ok. 50 tys. żołnierzy. Starty polskie wyniosły 4 tys. zabitych i zmarłych na skutek różnych chorób. Wielu trafiło do niewoli. Jak wspomniano, ok. 400 legionistów pozostało na San Domingo. Kilkuset jeńców przekazanych wspomagającej powstańców angielskiej flocie wcielono przymusowo do armii angielskiej, kilkuset innych po zwolnieniu z niewoli osiedliło się na Kubie lub wyjechały do Ameryki Północnej.

Bitwa na San Domingo, mal. January Suchodolski. Fot. Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie Bitwa na San Domingo, mal. January Suchodolski.
Fot. Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie

 

Do Europy wróciło ok. 300 oficerów i żołnierzy. W kraju ich los potraktowano jako polityczną przestrogę przed angażowaniem własnych sił w walce po stronie sojusznika i protektora, który, jak Francja, nie daje politycznych gwarancji odbudowy Polski. Dzieje wyprawy na San Domingo przyczyniły się również do pojawienia się w świadomości części Polaków czarnej legendy Napoleona – polityka bezwzględnego, cynicznego i łatwo szafującego życiem sojuszników. Przykładem legionistów na San Domingo posługiwali się nieliczni polscy przeciwnicy cesarza starający się przekonać rodaków, by nie popierali Napoleona. Bez większego skutku. Poparcie udzielone Bonapartemu było masowe i entuzjastyczne. Wpłynął na nie niewątpliwie jego wojenny geniusz, ale też trzeźwa konstatacja, że nikt nie daje więcej – żaden inny władca europejski nie oferuje Polakom szansy na odzyskanie własnego państwa. Doświadczenie San Domingo zostawiło jednak swój ślad także w świadomości zwolenników Napoleona – w konwencji podpisanej w 1808 roku przez rząd Księstwa Warszawskiego, na której mocy Bonaparte brał na swój żołd trzy pułki polskiej piechoty, znalazło się zastrzeżenie, że oddziały te nie mogą być użyte do działań poza Europą. Skierowano je za to do Hiszpanii, a realia wojny na Półwyspie Pirenejskim mocno przypominały San Domingo.

Krwawe walki w Hiszpanii nie zatarły pamięci o wyprawie legionistów na Haiti. Trwałość tego wątku w polskiej świadomości historycznej, literaturze czy − szerzej – kulturze XIX i XX wieku nie dziwi. Interwencja na San Domingo stanowiła bowiem jeden z nielicznych w dziejach Polski przykładów udziału polskich żołnierzy w konflikcie nazwanym w XX stuleciu brudną wojną, w której walczące strony działają bardzo brutalnie i stosują represje wobec ludności cywilnej. Polaków wysłano na wyspę, by, jak dobitnie stwierdził historyk i pisarz Fryderyk Skarbek, gnębić lud wolny, do którego żadnej powodu niechęci mieć nie mogli. Obraz legionistów kierujących bagnety przeciw walczącym o wolność Haitańczykom nie przystawał do wizerunku żołnierza patrioty i wyzwoliciela, który zdominował zbiorową wyobraźnię Polaków w XIX i XX wieku. Był to wyraźny dysonans w polskiej świadomości historycznej kształtowanej, co zrozumiałe, przez wyobrażenia ofiar ponoszonych w walkach o niepodległość własną i innych europejskich narodów. Wspomnienie o San Domingo stanowiło zatem jedną z owych narodowych ran, które należy nieustannie rozdrapywać, aby nie zabliźniły się błoną podłości – jak pisał Stefan Żeromski.

 

Autor: JAROSŁAW CZUBATY, historyk, profesor na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego, znawca epoki napoleońskiej

 

 

Dofinansowano w ramach programu
"Patriotyzm Jutra 2022"